środa, 29 czerwca 2011

Co jest w życiu ważne? - przykazania prof. Leszka Kołakowskiego

PO PIERWSZE PRZYJACIELE.

A POZA TYM: 

CHCIEĆ NIEZBYT WIELE.
WYZWOLIĆ SIĘ Z KULTU MŁODOŚCI.
CIESZYĆ SIĘ PIĘKNEM.
NIE DBAĆ O SŁAWĘ.
WYZBYĆ SIĘ POŻĄDLIWOŚCI.
NIE MIEĆ PRETENSJI DO ŚWIATA.
MIERZYĆ SIEBIE SWOJĄ WŁASNĄ MIARĄ.
ZROZUMIEĆ SWÓJ ŚWIAT.
NIE POUCZAĆ.
IŚĆ NA KOMPROMISY ZE SOBĄ l ŚWIATEM.
GODZIĆ SIĘ NA MIERNOTĘ ŻYCIA.
NIE SZUKAĆ SZCZĘŚCIA.
NIE WIERZYĆ W SPRAWIEDLIWOŚĆ ŚWIATA.
Z ZASADY UFAĆ LUDZIOM.
NIE SKARŻYĆ SIĘ NA ŻYCIE.
UNIKAĆ RYGORYZMU I FUNDAMENTALIZMU.


wtorek, 28 czerwca 2011









Największym odkryciem mojego pokolenia było zrozumienie faktu, że ludzie mogą zmieniać swoje życie poprzez zmianę stanu swego ducha.

- William James -





sobota, 25 czerwca 2011

piątek, 24 czerwca 2011







Jeśli a oznacza szczęście,  to    a = x + y + z,
gdzie x - praca, y - rozrywki, z - umiejętność trzymania języka za zębami.

- Albert Einstein -


środa, 15 czerwca 2011

sobota, 11 czerwca 2011

Szczęście po polsku

Nie przestajemy narzekać, ale z roku na rok jesteśmy coraz bardziej zadowoleni z życia.

Pogoda jak zwykle zawodzi, mój szef to idiota, wszyscy myślą tylko o sobie (i tylko ja myślę o mnie). W krzyżu łamie, pieniędzy mało, a rząd nic nie robi, aby temu zaradzić. Ogólnie jestem szczęśliwy – tak mogłaby brzmieć odpowiedź Polaka na pytanie, jak się ma. Bo szczęście po polsku to szczęście na przekór.

Na przekór kulturze

Polska znajduje się na 58. miejscu wśród 149 państw ujętych w Światowej Bazie Szczęścia (World Database of Happiness) opracowanej przez Ruuta Veenhovena z Uniwersytetu Erasmusa w Rotterdamie. W dodatku z roku na rok jesteśmy coraz bardziej zadowoleni z życia – w porównaniu z 1988 rokiem liczba Polaków uważających się za szczęśliwych wzrosła dwukrotnie (do 33 proc.), a ogólną satysfakcję życiową deklaruje 70 proc. z nas – podaje CBOS. Mimo to wciąż niezmiennie narzekamy. 61 proc. Polaków często lub bardzo często rozmawia o wysokich cenach, 56 proc. o chamstwie, a 47 proc. o nieudolności polityków – wynika z badań Bogdana Wojciszke ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej i Wiesława Baryły z Uniwersytetu Gdańskiego. Choć taka postawa może być niezrozumiała dla przedstawicieli kultury amerykańskiej, narzucającej poczucie szczęśliwości lub przynajmniej deklarowanie szczęścia, to my świetnie odnajdujemy się w zbiorowych seansach biadolenia. To zjawisko nazwano polską normą negatywności.

Amerykanie celebrują Święto Dziękczynienia, a we współczesnej angielszczyźnie słowo "sad" oznacza nie tylko smutny, ale także nieudolny, nudny, niemodny. My świętujemy nieudane powstania, a osoby patetyczne uznajemy za wiarygodne i poważne. Oczywiście fakt, że żyjemy w takiej kulturze, to doskonały powód do narzekania. Tymczasem kultura polska i amerykańska są w gruncie rzeczy tak samo niedorzeczne. Badania Dariusza Dolińskiego z SWPS wykazały, że polscy studenci najczęściej czują się gorzej niż zwykle. Amerykańscy z kolei mają lepsze samopoczucie niż zwykle – dowiodły badania Winifreda Benta Johnsona. Logiczne jest, że te deklaracje są naznaczone normami kulturowymi, nie mogą realnie oddawać rzeczywistości.

Wbrew pozorom kultura narzekania ma zalety. Narzekanie pomaga pozbyć się nieprzyjemnych emocji, bywa napędem do wprowadzenia zmian, porządkuje świat. Pozwala także zachować dobrą opinię o sobie: utyskując na skorumpowanych egzaminatorów, zdejmujemy z siebie odpowiedzialność za oblany egzamin na prawo jazdy, a wredny szef i głupi politycy to jedyne powody naszych problemów finansowych. Biadolenie jest także elementem tworzącym naszą tożsamość i poczucie wspólnoty. „Narzekacz może być pewien, że jego zachowanie zostanie ocenione jako adekwatne i stosowne, a co więcej, będzie uchodził za mądrzejszego od tych, którzy mówią dobrze o świecie” – piszą Wojciszke i Baryła w książce „Jak Polacy przegrywają, jak Polacy wygrywają”. Narzekanie, wbrew wynikom wielu amerykańskich badań, przyczynia się do naszego dobrego samopoczucia.

Na przekór autorytetom

„Człowiek idzie poprzez swoje ziemskie życie w taki lub inny sposób drogą cierpienia” – pisał Jan Paweł II. „Naprawdę szczęśliwe są tylko dzieci do ukończenia czwartego roku życia, dopóki nie staną się bardziej świadome” – twierdził Leszek Kołakowski. Podmiotem lirycznym najpiękniejszych wierszy i piosenek jest nieszczęśliwie zakochany romantyk. Mimo że szanujemy autorytety i od lat solowo, w duetach i chórkach nawołujemy, aby dziewczyna spojrzała wreszcie na nieszczęśliwego białego misia i nie żałowała tej ostatniej niedzieli, bo „dzisiaj się rozejdziemy na wieczny czas”, to na co dzień nie bierzemy sobie tego do serca.

Jak tłumaczyć fakt, że najwięksi polscy myśliciele postrzegają życie jako drogę przez mękę, a jak pisał Kołakowski, „prawie cała literatura, prawie cała poezja, prawie cała sztuka wyrosły z ludzkiego bólu; w niebie chyba sztuki nie ma”? Jednej z odpowiedzi mogą udzielić dziennikarze – odbiorców mediów dużo trudniej zainteresować radosnymi informacjami. Nasze atawistyczne skłonności do wyłapywania informacji o potencjalnych niebezpieczeństwach powodują, że wiadomości o tym, iż świat jest piękny, a ludzie szczęśliwi, puszczamy mimo uszu. Aby przykuć uwagę odbiorców, trzeba wywołać w nich niepokój. To dlatego rekordowe nakłady mają gazety wydawane po tragediach – ataku na WTC, śmierci papieża, katastrofie w Smoleńsku. Czytelnicy potrzebują informacji, wyjaśnienia tragedii, pomocy w odbudowaniu świata, który zadrżał w posadach. Wtedy przydają się światłe rady i złote myśli uczonych. Ponadto filozofia, czyli refleksja nad rzeczywistością, nigdy nie rozwinęłaby się w wielką naukę, gdyby konkluzja brzmiała „świat jest OK i nie ma już nic do zrobienia”. „(...) Intelektualiści pokroju Schopenhauera muszą zapewnić sobie niszę w polu kulturowym, a przecież nie wysnują żadnych ciekawych wniosków, wychodząc z przesłanki, że wszystko jest w zasadzie w najlepszym porządku” – pisze Daniel Nettle w książce „Szczęście sposobem naukowym wyłożone”. Dodaje, że większość intelektualistów wywodzi się z najbardziej skłonnej do przemyśleń, samotności i poczucia nieszczęścia grupy społeczeństwa, czyli spośród neurotyków. Pozostali mogą się zająć spokojną egzystencją, pozbawioną codziennych wiwisekcji i analiz światowych konfliktów, ale za to beztroską.

Na przekór badaniom

Polacy są szczęśliwi, nic sobie nie robiąc z badań, według których nie mają do tego żadnych podstaw ani nawet predyspozycji. Zgodnie z zachodnimi badaniami osoby, które chcą być szczęśliwe, powinny być optymistami, wierzyć w świetlaną przyszłość, ufać innym i mieć poczucie kontroli nad własnym życiem. Tymczasem z polskiej Diagnozy Społecznej wynika, że w Polsce występuje tzw. pesymizm ekspansywny, czyli przekonanie, że los uśmiechnie się raczej do innych niż do nas. 80–90 proc. z nas twierdzi, że na ogół nie można ufać innym. Coraz mniej Polaków jest zdania, że mogą wpływać na to, jak potoczą się ich losy. Być może taka postawa ma nas chronić przed rozczarowaniami. Może szczególnie uważnie przerabialiśmy dzieła Bolesława Prusa, który radził: „Nie myśl o szczęściu. Nie przyjdzie – nie zrobi zawodu; przyjdzie – zrobi niespodziankę”. Inna korzyść, jaką możemy czerpać z faktu, że większość z nas nie wierzy, iż przydarzy im się coś dobrego, jest związana z grami liczbowymi. W USA w różnych zakładach obstawia ponad 60 proc. dorosłych, w Polsce taką szansę losowi daje nie więcej niż 40 proc. osób. Dzięki temu w Polsce jest znacznie mniejsze prawdopodobieństwo, że w wypadku wygranej będziemy musieli się z kimś podzielić.

W niemieckich badaniach, w których wzięło udział 24 tys. osób, wykazano, że małżeństwo zwiększa zadowolenie z życia, ale już po dwóch latach satysfakcja wraca do poziomu wyjściowego. Brytyjczycy wyliczyli nawet, że ślub można zastąpić pieniędzmi. Małżeństwo w takim samym stopniu i na tak samo długi czas zwiększa szczęśliwość jak 72 tys. funtów – podaje Liz Hoggard w książce „Jak być szczęśliwym”. W Polsce małżeństwo bardziej się ceni – żonaci i mężatki są najbardziej zadowoloną z życia grupą społeczną, niezależnie od tego, ile lat upłynęło od ślubu i jaki jest ich status materialny. Nie znajdują u nas potwierdzenia głośne niedawno badania Centre for Disease Control and Prevention, według których najszczęśliwsi są ludzie najstarsi. W Polsce za najszczęśliwszych uważają się ludzie w wieku 18–34 lat.

Przekora Polaków nie zna granic. W kraju nad Wisłą nie sprawdza się nawet jedna z najlepiej udokumentowanych teorii naukowych – teoria perspektywy, za którą Daniel Kahneman, jeden z jej twórców, otrzymał Nagrodę Nobla. Zgodnie z tą koncepcją ludzie są skłonni do podejmowania ryzyka, żeby odrobić poniesioną stratę, natomiast unikają ryzyka, które ma na celu powiększyć już zdobyte zyski. Tymczasem Polacy unikają ryzyka zarówno w warunkach straty (79 proc.), jak i zysków (76 proc.) – wynika z badań prof. Janusza Czapińskiego.  Być może jest to związane z faktem, że znacznie mniejszy odsetek Polaków niż na przykład Amerykanów wierzy w możliwość odniesienia życiowego sukcesu, więc wolimy nie podejmować żadnego ryzyka. Ale ta nasza narodowa cecha szczególna ma także zalety: chroni nas przed niebezpieczeństwem, że coś zaburzy nasz dobrostan. „Niewykluczone, że dzięki temu jesteśmy bardziej odporni na uzależnienie od hazardu (…) W Polsce nie ma też tradycji »hazardowych« zagrań władzy, prowadzących do eskalacji kryzysów (…)” – pisze Czapiński w książce „Jak Polacy przegrywają, jak Polacy wygrywają”.

Na przekór sobie

Niestety podobnie jak inne narody mamy tendencję do koncentrowania wysiłków na tych aspektach życia, które nie wspierają naszego dobrostanu. Najwięcej satysfakcji czerpiemy z relacji z innymi – rodziną, przyjaciółmi. „Najważniejszy czynnik decydujący o tym, że nie jesteśmy szczęśliwi, to samotność. Kiedy nie mamy ludzi, z którymi możemy dzielić radości i smutki, znacznie trudniej jest cieszyć się życiem i radzić sobie z porażkami” – mówi Dorota Jasielska z Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Ale na pytanie IPSOS o to, co najbardziej uszczęśliwiłoby nas w nadchodzącym roku, najwięcej osób (44 proc.) odpowiedziało: pieniądze. Miłość wskazał jedynie co ósmy respondent.

Badania CBOS wykazały, że w poprawę sytuacji materialnej inwestujemy najwięcej energii. W dodatku największa grupa deklarująca, że ich cele są związane z finansami, to ludzie najlepiej sytuowani. Ciekawą ilustracją dystansu, a nawet niechęci klasy średniej i niższej do dużych pieniędzy jest historia Ryśka z Wydmin, który wygrał w lotto 13,3 mln zł. „Tutaj ludzie nie wiedzą, co zrobić z większym spadkiem, a co dopiero z taką fortuną. Idzie się załamać z taką wygraną” – mówił kolega Ryśka Jerzemu Ziemackiemu z tygodnika „Wprost”. „Tak olbrzymia wygrana to nieszczęście” – dodała Monika Łapicka-Gij, wójt gminy. Takie pieniądze budzą zazdrość, znacznie utrudniają tworzenie i utrzymanie dobrych relacji z rodziną i znajomymi, zmniejszają poczucie bezpieczeństwa – prawdziwe warunki szczęścia.

Większości z nas wydaje się jednak, że to pieniądze uczynią nas szczęśliwszymi. Mamy rację – wydaje nam się. „Większe mieszkanie, wymarzony samochód, luksusowe wakacje poprawią nasz nastrój, ale tylko na chwilę. Nasze niesamowite zdolności adaptacyjne sprawiają, że bardzo szybko przyzwyczajamy się do zmiany na lepsze. Zatem żadne z działań, które koncentruje się wyłącznie na poprawie sytuacji, nie podniesie trwale poziomu szczęścia” – wyjaśnia Jasielska. Najbogatsi Amerykanie z listy „Forbesa” i pasterze z plemienia Masajów deklarują ten sam poziom zadowolenia z życia. Gonitwa za pieniędzmi oddala od szczęścia. Stawiany nam przez niektórych za wzór amerykański model wielokrotnego przeprowadzania się, aby zdobyć lepiej płatną pracę, znacznie zmniejsza poczucie szczęśliwości tych mobilnych „ludzi sukcesu” – pisze ekonomista Richard Layard w książce „Happiness: Lessons from a New Science”. „Ludzie są tak zajęci chceniem różnych rzeczy, że zapominają o tym, co sprawia im przyjemność” – pisze Daniel Nettle.

Recepta na szczęście

Coraz więcej z nas wyciąga jednak wnioski z badań dowodzących, że prawdziwą radość dają dobre relacje z innymi. W dodatku coraz częściej w tych relacjach chcemy robić coś dobrego dla innych. „Prowadząc badania nad szczęściem Polaków, zauważyłam, że jako warunki szczęścia pojawiły się działania na rzecz innych: dawanie szczęścia innym, cieszenie się ich szczęściem. Jak pokazują badania, umiejętność wyjścia poza swoje potrzeby, skupienie na pomaganiu innym jest cennym źródłem poczucia szczęścia” – mówi Dorota Jasielska. Liczba osób zajmujących się wolontariatem rzeczywiście rośnie. W 2001 r. bezinteresownie na rzecz innych pracowało 10 proc. z nas, a w 2010 r. już 16 proc. – podaje stowarzyszenie Klon/Jawor. Szczęście daje nam też pokonywanie problemów. „W moich badaniach pojawiły się odpowiedzi, że źródłem szczęścia są dla niektórych sukcesy w pokonywaniu przeciwności losu. Stwierdzenie Nietzschego, że »co nas nie zabije, to wzmocni«, sprawdza się w wypadku wielu osób” – dodaje Jasielska.

Na czym jeszcze warto się skupić? „Najskuteczniejsze metody pozwalające nam poczuć się szczęśliwymi to ćwiczenie czerpania radości z życia, wyrażanie wdzięczności, ćwiczenie optymizmu, robienie tego, co nas naprawdę wciąga, realizowanie celów z zaangażowaniem. Badacze stworzyli także listę sześciu cnót, czyli właściwości, które sprawiają, że postrzegamy życie jako bardziej wartościowe i szczęśliwe. Te cnoty to mądrość, odwaga, człowieczeństwo, sprawiedliwość, wstrzemięźliwość i transcendencja” – mówi Dorota Jasielska.

Listę najszczęśliwszych państw otwierają Kostaryka, Dania, Islandia, Szwajcaria, Finlandia i Meksyk. Stany Zjednoczone zajęły 21. miejsce. Za najbardziej nieszczęśliwych uważają się mieszkańcy krajów Afryki: Zimbabwe, Burundi, Tanzanii i Togo. My jesteśmy tak samo szczęśliwi jak postrzegani jako szczególnie poszkodowani przez los Chińczycy, ale także podobnie jak bogaci Japończycy czy uznawani za uosobienie szczęścia Tajowie i Indonezyjczycy. Nie warto szukać argumentów na to, że innym żyje się lepiej. Lepiej pójść za wskazówką Anthony'ego de Mello: „W życiu nie ma takiej chwili, abyśmy nie mieli wszystkiego, co potrzebne, aby czuć się szczęśliwymi. Pomyśl o tym (...). Jeśli jesteś nieszczęśliwy, to dlatego, że cały czas myślisz raczej o tym, czego nie masz, zamiast koncentrować się na tym, co masz w danej chwili”.  


                                                                                                                                                                    

Ministerstwo Szczęścia


Celem polityki rządu Bhutanu nie jest zwiększanie produktu narodowego brutto, lecz szczęścia narodowego brutto. Liczne badania naukowe pozwalają także rządom innych krajów opracować politykę społeczną, której wprowadzenie spowoduje awans państwa na liście najszczęśliwszych na świecie.


1. W wiadomościach warto mówić o przykrych wydarzeniach z przeszłości i przyjemnych współczesnych – to ograniczy tendencję społeczeństwa do idealizowania przeszłości i niedoceniania teraźniejszości.


2. Status społeczny ludzi żyjących na danym terenie powinien być wyrównany. Pieniądze szczęścia nie dają, ale podwyżka może poprawić nam nastrój. Niestety tylko do momentu, kiedy dowiemy się, że pensja innego pracownika została podniesiona jeszcze bardziej.


3. Warto przeprowadzić kampanię społeczną, nawołującą do tego, aby kryterium sukcesu osobistego było osiągnięcie „dobrej”, a nie „lepszej” pensji, pozycji społecznej, sylwetki, stworzenie „dobrej” rodziny itp. Rywalizacja, porównywanie się z innymi utrudniają osiągnięcie szczęścia.


4. W dniu badania poczucia szczęśliwości warto rozrzucić w okolicy miejsca przeprowadzania ankiet mnóstwo drobnych monet. Dowiedziono, że znalezienie monety przed badaniem przekłada się na deklarowanie poczucia zadowolenia z całego życia. Tego zabiegu nie należy nadużywać, bo przewidywalny fart przestaje cieszyć.

                                                                                                                                                                   

Autor artyułu: Monika Maciejewska
Źródło: http://www.focus.pl/cywilizacja/zobacz/publikacje/szczescie-po-polsku/

Dlaczego jesteśmy szczęśliwi?



piątek, 10 czerwca 2011

Tunel przez odchłań

Zachować rutynę, podsycać nadzieję, dbać o dobre relacje z towarzyszami niedoli i robić w pamięci skomplikowane obliczenia – oto przepis na przeżycie w ekstremalnych warunkach

Pustynia Atakama w Chile. Jedno z najsuchszych miejsc na Ziemi. Tysiące kilometrów piachu i kamieni. Tylko gdzieniegdzie juki, opuncje i wysokie kaktusy saguaro przypominające fabryczne kominy. W ciągu roku spada tu zaledwie 100 mm deszczu. Podróż przez ten rejon wydaje się przygodą tylko dla odważnych i wytrwałych. Jeszcze odważniejsi i twardsi schodzą tu pod ziemię. Pustynia jest bogata w złoża kobaltu i uranu, ołowiu i żelaza, złota i miedzi. Właśnie w kopalni złota i miedzi San Jose w Copiapo 5 sierpnia 2010 roku na szychtę zjechało 33 mężczyzn. Ich zmiana okazała się wyjątkowo długa – wielomiesięczna. Gdy zawalił się chodnik i przez wiele dni nie można było nawiązać z nimi kontaktu, oni znaleźli ratunek w pięćdziesięciometrowym schronie na głębokości 688 m. Zostali tam na kilkaset dni.

Szczoteczka do zębów ratuje życie
   
Kilka miesięcy wcześniej – w czerwcu – sześciu ochotników weszło do kompleksu izolacyjnego pod Moskwą. Przez co najmniej 520 dni ci mężczyźni będą jeść, spać, ćwiczyć i prowadzić życie towarzyskie całkowicie odcięci od świata. Po co? To eksperyment Mars 500, który ma przygotować ludzkość do pierwszego załogowego lotu na Czerwoną Planetę. A przy okazji sprawdzi, jak człowiek radzi sobie w zamknięciu i małej grupie, bez kontaktu z bliskimi, bez dostępu do prysznica i dobrze zaopatrzonej spiżarni (racjonowana żywność liofilizowana po kilku miesiącach może się każdemu znudzić). Co się dzieje z emocjami? Jak kształtują się relacje w grupie? Jak stres wpływa na życie? Kiedy okazało się, że aby dotrzeć do kolegów zasypanych siedem kilometrów od wejścia do kopalni, ekipy ratunkowe potrzebują kilku miesięcy, na pomoc wezwano ludzi z NASA. Gdy inżynierowie zastanawiali się, jak przewiercić otwór o średnicy choćby kilkudziesięciu centymetrów, przez który górników można by wyciągnąć na powierzchnię, eksperci od lotów kosmicznych radzili, co zrobić, by utrzymać ich w dobrej kondycji fizycznej i psychicznej. I na początek zaordynowali: podać witaminę D (na dole panuje ciemność), podzielić dobę na dzień i noc, zorganizować ćwiczenia fizyczne. Al Holland, psycholog z NASA, radził, by na szczupłej przestrzeni wydzielić trzy strefy: jedną do spania, w której zawsze panuje ciemność, i dwie jasne: do pracy i do prowadzenia życia towarzyskiego. A o co poprosili górnicy, gdy tylko udało się im skontaktować z ludźmi na powierzchni? O szczoteczki do zębów. Rutyna daje pozór normalności i sprawia, że łatwiej pokonać stres i utrzymać nadzieję, że uda się przetrwać.

„Rzadko zdarza się, by w warunkach ekstremalnych jedna osoba przeżyła, a druga nie tylko dlatego, że ocalony miał większą wolę życia” – pisze Claude A. Piantadosi w książce „The Biology of Human Survival: Life and Death In Extreme Environments”. Tyle że „rzadko” nie znaczy „nigdy”, a naukowcy uwielbiają badać sytuacje wyjątkowe. Oczywiście, ratownicy w Chile zrobili wszystko, by dostarczyć zasypanym górnikom wodę, jedzenie i leki, a także zadbać o ich morale. Potrzeby fizjologiczne to podstawa, ale nie zlekceważono także potrzeb emocjonalnych, społecznych i poznawczych. 

Młotek kucharza

Zanim pierwsi astronauci wyruszyli w podróż promami kosmicznymi, naukowcy badali ludzką wytrzymałość na stres i odosobnienie, przyglądając się kolegom pracującym miesiącami w bazach na Antarktydzie. Polarnicy musieli na co dzień pokonywać nudę i monotonię, które w połączeniu z brakiem światła i niską temperaturą przyczyniają się do depresji i stresu. Zdaniem Petera Suedfelda, emerytowanego profesora z University of British Columbia, monotonia sama z siebie nie musi jeszcze wywoływać stresu. Najgorzej, gdy nudzie towarzyszy konieczność stałego utrzymania czujności i napięcia uwagi. Objawów zaburzeń psychiatrycznych (najczęściej właśnie zaburzeń nastroju) doświadcza 5 proc. uczestników wypraw polarnych, choć są to już najtwardsi z twardych, ci, którzy pomyślnie przeszli rygorystyczne testy psychologiczne. „Zasłona mroku, która pokryła zewnętrzny świat mroźnego pustkowia, opadła również na wewnętrzny świat naszych dusz” – pisał Frederick Cook o zmaganiach psychicznych swojej załogi podczas wyprawy na Antarktydę w latach 1898–1899.

Depresji udaje się zapobiec dzięki utrzymaniu poczucia więzi w grupie. Dowiodły tego badania Lawrence’a Palinkasa, antropologa z University od South California. Palinkas zbadał stan sieci społecznych na stacjach antarktycznych. Depresja zdarzała się wśród polarników znacznie częściej, jeśli załoga stacji podzieliła się na kliki. „Poczucie więzi społecznych ma znaczący wpływ na to, jak się czujemy z samym sobą” – mówi Palinkas. Tyle że zapobieżenie konfliktom i wybuchom agresji wśród ludzi stłoczonych i odizolowanych od świata nie jest łatwe. „Zamknięcie, uwięzienie wraz z siedmioma osobami i brak zajęć – wszystko to powodowało, że napięcie psychiczne narastało aż do wrzenia” – pisze Jayne Poynter w książce „The Human Experiment”.

Poynter na dwa lata pozwoliła się zamknąć w hermetycznej kopule na pustyni w stanie Arizona w USA w ramach eksperymentu Biosphere 2. W 1996 r. na amerykańskiej stacji na Antarktydzie kucharz zaatakował kilku kolegów młotkiem. Podczas trzymiesięcznej symulacji wyprawy kosmicznej w 1999 r. dwóch rosyjskich ochotników posprzeczało się na tyle mocno, że na ścianach pozostała rozbryzgana krew. 

Odmienne stany świadomości

Bez wody możemy przetrwać około trzech dni bez jedzenia – około trzech tygodni, bez snu – około dziesięciu dni, bez oddychania – około trzech minut Bez dźwięków i obrazów da się chyba jednak wtrzymać – w monotonnym krajobrazie Antarktydy albo w ciemnym tunelu na dnie kopalni pozbawienie bodźców nie wydaje się na pierwszy rzut oka wielkim problemem. To, jak na nas wpływa taka sytuacja, zwana izolacją sensoryczną, postanowili sprawdzić W. Harold Bexton, Woodburn Heron i T.H. Scott, pracujący w latach 50. XX wieku w laboratorium prof. Donalda Hebba w McGill University w Montrealu w Kanadzie. W przeprowadzonym przez nich badaniu 29 studentów zamykano pojedynczo w pustym i dźwiękoszczelnym pomieszczeniu o wymiarach 2,5 m x 1,2 m x 1,8 m. Na oczach mieli gogle, które przepuszczały jedynie rozproszone światło, na dłoniach bawełniane rękawiczki, a na przedramionach kartonowe osłony. Zdejmowali je tylko, by zjeść lub skorzystać z toalety (na te czynności poświęcali 2–3 godziny na dobę). Z eksperymentatorami mogli się porozumiewać poprzez intercom i prosić o wszystko, czego potrzebowali. Poza tym powierzono im odpowiedzialne zadanie: leżeć wygodnie i nic nie robić. I jeszcze płacono im 20 dolarów za każdy dzień. Wielu z nas tak właśnie wyobraża sobie raj.

Ile wytrzymali w raju kanadyjscy studenci? Żaden z nich nie wiedział, ile czasu upłynęło od rozpoczęcia badania, ale większość błagała o wypuszczenie na zewnątrz po trzech, czterech dobach. Co się z nimi działo? Już po kilku godzinach odcięcia od jakichkolwiek bodźców mieli problemy ze skupieniem myśli. Opowiadali, że doświadczyli niemyślenia, a tę sytuację postrzegali jako skrajnie nieprzyjemną. Bywało, że śmiali się lub irytowali bez powodu, ich reakcje stały się wyolbrzymione. Mało tego, niektórzy doznawali halucynacji: widzieli kompozycje linii i punktów, a nawet złożone obrazy, na przykład żółte ludziki w czarnych czapkach, prehistoryczne zwierzęta wchodzące do dżungli albo procesję wiewiórek z plecakami na ramionach. Rzadziej zdarzały się omamy słuchowe i dotykowe. Halucynacje były irytujące, niemal uniemożliwiały sen. Znikały dopiero wtedy, gdy badani wykonywali jakieś skomplikowane zadania, np. mnożenie liczb w pamięci.


Bodźców potrzebujemy zatem tak jak tlenu. Bez nich nasz mózg zachowuje się, jakby był pod wpływem środków psychotropowych. Co się dzieje z mózgiem odciętym od dopływu bodźców? W normalnych warunkach w czasie jednej sekundy wszystkie receptory znajdujące się w naszym ciele odbierają gigantyczną ilość danych – sięgającą być może nawet 100 miliardów bitów. Gdy tego zabraknie, mózg sam zaczyna sobie wytwarzać stymulacje, stąd biorą się złudzenia zmysłowe.
 

Moja córka, Nadzieja

„Zdołaliśmy przejść przez góry i prowadzić potem normalne życie, im też się uda” – powiedział o chilijskich górnikach Pedro Algorta, jeden z urugwajskich rugbystów, którzy przeżyli słynną katastrofę samolotu w Andach w 1972 roku. Dwanaście spośród 45 osób na pokładzie zmarło na miejscu, siedemnaście później, ale szesnastu udało się przeżyć 72 dni w śniegu i mrozie, na wysokości ponad 3000 m n.p.m., nim dwóch z nich sprowadziło pomoc. By przeżyć, niektórzy musieli jeść ciała zmarłych kolegów. Co pozwoliło im pokonać ten horror i przetrwać? Najważniejsze to zachować nadzieję – zgodnie odpowiadają naukowcy. Zasypani chilijscy górnicy dostali kieszonkowe wydania Biblii. Poprosili także – jak poinformował psycholog Alberto Iturra – o wycinki z gazet na temat akcji ratunkowej, komiksy i… poradnik dotyczący wystąpień publicznych. Tłumaczyli, że po uwolnieniu chcieliby zabłysnąć wymową, odpowiadając na pytania dziennikarzy na konferencji prasowej. Dla lekarzy był to znak, że ofiary katastrofy czują się dobrze i mają dość siły psychicznej, by przetrwać.

Psychologowie zainteresowali się pojęciem nadziei w latach 50. ubiegłego stulecia. Karl Menninger z Harvard Medical School zdefiniował ją wówczas jako pozytywne oczekiwanie na osiągnięcie celu. Kaye Hearth z Minnesota State University określiła źródła nadziei, wskazując między innymi na miłość rodziny i przyjaciół, duchowość i wiarę, stawianie sobie w życiu realnych, ambitnych celów oraz poczucie humoru i uskrzydlające wspomnienia. Chilijscy górnicy niewątpliwie wykazywali się nawet poczuciem humoru: pielęgniarza prze- zywali Dr House i śpiewali radosne piosenki Ju- ana Luisa Guerry z Dominikany. Gdy jednemu z nich urodziła się córka (film z tego wydarzenia dla podniesienia morale pokazano wszystkim jego kolegom pod ziemią), mężczyzna polecił żonie, by nazwała dziewczynkę Esperanza. To znaczy Nadzieja. 

Autor artykułu: Katarzyna Sroczyńska
Artykuł pochodzi ze strony: http://www.focus.pl/nauka/zobacz/publikacje/tunel-przez-odchlan/nc/1/


                                                                                                                                                                         
 Co nas nie zabije, to nas wzmocni
Wzrost posttraumatyczny to pojęcie zyskujące coraz większe uznanie wśród psychologów. Naukowcy odkryli, że osoby, które przetrwały wojnę, przemoc, klęski żywiołowe i inne przeciwności losu, czasami zmieniają się na lepsze — wzrasta ich poczucie własnej wartości, zwiększa się samoświadomość i odnajdują nowe wartości. „Zazwyczaj ci, którzy wracają z terenów polarnych czy z kosmosu, mają wyraźniejszy cel w życiu i jaśniejszą hierarchię wartości” – mówi Peter Suedfeld z University of British Columbia. Podobne zjawisko zaobserwowano u osób świadomie szukających ekstremalnych, trudnych przeżyć. „Rozwija się u nich poczucie własnych możliwości. Uświadamiają sobie, że skoro są w stanie zrobić coś tak wymagającego, to są w stanie zrobić wszystko” — tłumaczy antropolog Lawrence Palinkas.
                                                                                                                                                                        

czwartek, 9 czerwca 2011

Tajemnicza liczba Dunbara

Ludzie są w stanie podtrzymywać stabilne relacje społeczne w grupie mniej więcej 150 osób. Przez stabilne relacje rozumiemy wiedzę o tym, kim dana osoba jest i jak odnosi się ona do pozostałych osób przez nas znanych. Poznawanie kolejnych, nie ma już znaczenia, bo więcej nie zapamięta nasz mózg.

Dowiódł tego Robin Dunbar, profesor antropologii ewolucyjnej na Uniwersytecie w Oksfordzie. Liczba ta odnosi się do różnych społeczeństw i nie zmieniała się na przestrzeni dziejów. W latach 90. ubiegłego wieku oksfordczyk rozwinął teorię, zgodnie z którą objętość kory nowej (neocortex), czyli części mózgu odpowiadającej m.in. za percepcję, język lub świadome myślenie, potrafi sobie poradzić z co najwyżej ze 150 aktywnymi znajomościami (to tzw. liczba Dunbara). Antropolog przyznaje, że można zebrać nawet kilka tysięcy kontaktów, ale analiza działań podejmowanych na serwisie społecznościowym i tak wykaże, że ludzie podtrzymują relacje w grupie mniej więcej 150 osób. Podobnie zachowują się w realu.

Brytyjczyk przeanalizował funkcjonowanie wielu społeczności na przestrzeni dziejów,  między innymi z czasów neolitu czy starożytnego Rzymu. Nie pominął też sytuacji rodem ze współczesnego biura oraz naszych najbliższych krewnych – naczelnych. Sto pięćdziesiąt osób to pewne przybliżenie, lecz Dunbar zauważył, że po przekroczeniu tego progu populacje zawsze skłaniały się ku podziałom.
 
Zakończywszy ten etap badań, Dunbar zastanawiał się, czy magiczne 150 pojawia się również w kontaktach w sieci. Porównał zatem ruch generowany przez ludzi gromadzących tysiące znajomych z posunięciami ludzi poprzestających na kilkuset lub mniej kontaktach. Stwierdził, że nie było między nimi żadnej różnicy. Liczba Dunbara nadal obowiązywała, co oznacza, że nawet w wirtualnym świecie mózg nie jest w stanie przekroczyć tej magicznej granicy. 

Według antropologa z Oksfordu, znacząca znajomość łączy nas z kimś, z kim kontaktujemy się przynajmniej raz w roku (powinniśmy się także orientować w jego relacjach z innymi osobami z kręgu znajomych).

Badanie na ten temat opublikowano już w 1983 roku. Największą popularność zyskało po roku 2000, kiedy Malcolm Gladwell opisał to zjawisko w swojej książce „Punkt przełomowy”.